Przejdź do głównej zawartości

Premium: płacimy, żeby odfiltrować śmieci, które sami karmimy.

Zanim Internet się rozkrzyczał

Urodziłem się w czasach, kiedy internet brzmiał jak coś między kotem w wentylatorze a faxem po trzech espresso. Pamiętam czaty na IRC-u, pierwsze fora, księgi gości, loga z gradientem, ping 350 w grach i migoczące banery. To był internet dla ludzi z ciekawością w oczach, człowiek czekał na pobranie gry, załadowanie strony i odkrywał ciekawe miejsca. Potem przyszła era przyspieszenia, szerokopasmowy dostęp do internetu, smartfony, aplikacje, powiadomienia, media społecznościowe. Internet nie czekał już aż go włączysz - on był wszędzie.

stary-internet

Tak, kiedyś - jak i chyba większość ludzi - marzyłem, żeby mieć szybki internet, a dzisiaj.. czasem nie wiem co w nim robić. Wszystko już jest, wszystko do mnie krzyczy: powiadomienia o promocjach, których nie chcę; newslettery o których istnieniu nie pamiętam; filmy, które oglądam tylko po to, żeby nie czuć, że coś mnie omija. Internet z miejsca, w którym szukałem informacji, zmienił się w miejsce, które szuka mnie i nie daje spokoju, dopóki nie kliknę, nie obejrzę i nie polubię. I nie wiem czy to zasługa mojego wieku, przesytu czy jednego i drugiego. Czuję się bardziej jak ofiara przeciążenia informacyjnego niż poszukiwaczem wiedzy.

Rozmawiam ze znajomymi i coraz częściej słyszę, że internet ich zmęczył, że jest po prostu męczący. I ja nie wyciągam z nich tych zdań; przypadkiem w trakcie rozmowy powiedziałem, że noszę się z zamiarem usunięcia facebooka w odpowiedzi usłyszałem, że klikamy automatycznie, scrollujemy bezmyślnie i w efekcie czas stracony. A to przecież nic nowego, bo każdy to wie.

Zaczynam zdawać sobie sprawę i rozumieć, że nowy luksus nie polega na tym, żeby mieć szybciej, więcej, głośniej. Prawdziwy luksus to e-mail bez spamu, feed bez krzyku i ekran, który milczy. Subskrypcja, która nie daje więcej treści, tylko mniej śmieci. To już nie abonament na Netflixa - to abonament na spokój i prawdziwy content. W świecie, gdzie każdy walczy o moją uwagę, największym przywilejem stało się.. nie rozdawać jej nikomu.

SEO dawniej i dziś

Czasem łapię się na tym, że tęsknię nawet za tamtym internetowym archeo, gdzie jak chciałem znaleźć solucję do Zeldy, to nie robiłem tego przez SEO, algorytmy i łańcuchy reklamodawców. Wchodziłem po prostu na dwie, może trzy strony prowadzone przez ludzi, którzy faktycznie grali - takich, co pisali o tym, bo ich to kręciło, a nie dlatego, że  "zelda" ma w tym okresie duży wolumen wyszukiwań w googlu.

Dzisiaj wpisuję "zelda solucja" i dostaję stronę wyników dłuższą niż metka od ręcznika z Ikei. Niby dziesiątki odpowiedzi, ale realnie trzy, cztery z nich mają sens; reszta to fabryki treści: zgrabnie podkręcone SEO, klikbajtowy tytuł i tekst pisany przez kogoś, kto prawdopodobnie nawet tej gry nie uruchomił, ale świetnie wie, jak wpleść frazę "najlepsza solucja zelda 2025” pięć razy na akapit. Reszta to śmieci, reklamy, okienka, popupy, newslettery, artykuły sponsorowane i teksty, które udają obiektywne tylko po to, żeby wcisnąć pre-order lub jakiś limited edition steelbook. I wszystko się tu nakręca: twórcy chcą monetyzować treść, reklamodawcy chcą widoczności, platformy chcą czasów sesji. Algorytmy karmią się tym jak świnie paszą, a my po prostu chcieliśmy znaleźć poradnik do gry 😖

I chyba właśnie tu zaczyna się mój bunt. Bo gdy nawet znalezienie czegoś tak prostego jak solucja do gry, zamienia się w spacer po centrum handlowym, to nagle zaczynam rozumieć, że problem nie leży w treściach, tylko w ich ilości i sposobie podawania.

Prawo do wylogowania

Jeszcze niedawno luksusem było mieć internet lecz  Dziś dla niektórych luksusem jest odwrotność: móc legalnie z niego zniknąć - zniknąć od powiadomień. Zmęczenie cyfrowe wchodzi do słownika tak samo naturalnie, jak kiedyś logowanie na GG. Nie cyfrowy detoks, tylko systemowe prawo do odłączenia, do bycia odłączonym. To narodziło się z bardzo ludzkiej potrzeby: po pracy masz prawo zamilknąć, a świat ma to uszanować. 

W Polsce to prawo nie ma jednej sztandarowej ustawy, ale nie znaczy, że go nie ma. Kodeks pracy, prawo do odpoczynku, BHP - to są jego ciche filary. Coraz więcej zespołów robi to nie z paragrafu, tylko z rozsądku. Bo jeśli chcesz mieć ludzi, którzy potrafią głęboko myśleć w dzień, nie możesz wymagać, by byli stale dostępni w nocy. Proste. Najzdrowsze organizacje odkryły banalną prawdę: cisza po pracy poprawia jakość pracy i działa jak serwis gwarancyjny dla mózgu.

Subskrypcja na wszystko

Historia zaczęła się gdzieś w 2009 roku. Sieci społecznościowe przeszły metamorfozę i z miejsc na kontakty, stały się maszynami do produkcji treści, emocji i algorytmicznego dopasowania. W tle rosła wielozadaniowość: e-mail, czat, streaming, praca, zakupy - wszystko naraz, wszystko w jednej kieszeni i w jednym urządzeniu. Potem przyszły subskrypcje: Netflix zamiast DVD, Spotify zamiast płyt, Medium zamiast biblioteki i cała lawina VOD. Rynek odkrył, że każdy może mieć subskrypcję; każdy serwis, każda usługa, każda aplikacja. Dziś przeciętny użytkownik ma od czterech do pięciu aktywnych subskrypcji, z czego połowa przyznaje, że korzysta z nich okazjonalnie. I tu problem nie leży w tym, że mało jest ciekawych treści, tylko jest jej za dużo - a większość to śmieci. Model subskrypcyjny, który miał uwolnić od martwych rzeczy na półkach, sam stał się martwym ciężarem w portfelu i w głowie.

subskrypcje premium smieci

Równolegle z tym cyfrowym przyspieszeniem, rosła jeszcze jedna warstwa życia, o której rzadko mówimy: komunikacja. Kiedyś był e-mail, do którego zaglądało się raz/dwa razy dziennie; był Skype, który wtedy wydawał się cudem komunikacji. Dziś po Skype zostało wspomnienie i kilka instalatorów na starych laptopach a w jego miejsce przyszły komunikatory, które mają teraz więcej funkcji niż kiedyś miały całe systemy operacyjne. Zamiast forów mamy Discordy, Slacki i Telegramy, gdzie wszystko jest natychmiastowe, dynamiczne i zawsze na teraz. Przyszedł czas, w którym nawet czekanie stało się.. podejrzane.

Zauważyłeś, że nawet zwykły SMS zmienił status? Wysyłasz go i podświadomie oczekujesz odpowiedzi w minutę, bo przecież telefon masz cały czas przy sobie. A jeśli ktoś nie odpisuje - to zaczyna się wewnętrzne: "Ooo pewnie mnie ignorujesz? Co jest!?". Internet nauczył nas, że odpowiedź natychmiastowa to norma, a cisza to anomalia.

Paradoks, który mnie najbardziej uderza to to, że im więcej mamy narzędzi do komunikacji, tym trudniej w tej komunikacji odpocząć i utrzymujemy ciągłą gotowość bojową do odpowiedzi. To nie pierwszy raz, gdy ludzie uwierzyli, że otwartość i dostępność automatycznie oznaczają lepszą jakość; w pracy też co niektórzy przerabiali (a może i ciągle przerabiają) ten mit.

Open space: wszyscy widoczni, nikt nie skupiony

Gdy tworzył się nowoczesny biznes, biurko w osobnym pokoju było symbolem statusu. Pierwsza fala open space, w latach 1960-1980, była eksperymentem europejskim. Niemcy i Skandynawowie uważali, że otwarty plan biura będzie sprzyjać kolaboracji i teoretycznie miał sens: pracownicy mogą sobie nawzajem pomagać, idee będą się lepiej rozprzestrzeniać, nikt nie będzie siedzieć sam w kącie i się nudzić. Nawet jak sam o tym myślisz, to tak - to ma sens. W praktyce? Chaos, ale tej idei nie porzucono i przetrwała przez dziesiątki lat.

"Nowoczesny" open space: mądrze zaprojektowane granice

Biura nie zmieniły się szybko, może dlatego, że taka zmiana wtedy kosztowała, a może dlatego, że menedżerowie, którzy zainwestowali w otwarte plany, nie chcieli przyznać porażki. Może dlatego, że kulturowo uznawano, że być widocznym to być.. produktywnym? W praktyce przypominało to raczej salę gimnastyczną, w której wszyscy naraz starają się robić coś wymagającego skupienia.

openspace

Dell był jedną z firm, które szczerze wierzyły w tę utopię. Otwarte przestrzenie, zero ścian, zero drzwi - wszystko miało sprzyjać kolaboracji, bo przecież innowacja rodzi się tam, gdzie ludzie łatwo wymieniają pomysły. Problem pojawił się, gdy okazało się, że ludzie faktycznie wymieniają się głównie frustracją. Badania wewnętrzne, które Dell przeprowadził jako jeden z pierwszych, dały efekt jak kubeł zimnej wody: pracownicy wykonywali swoje kluczowe zadania po godzinach, w domach, gdzie nikt nie szeptał tuż obok ucha. Firma nie mogła dalej udawać, że problemu nie ma, więc poszła w kierunku, który później Cal Newport opisywał jako najbardziej zdroworozsądkową rewolucję biurową XXI wieku. Firma zaczęła przywracać pracownikom coś, o czym korporacje zdążyły zapomnieć: możliwość zamknięcia drzwi. Zamiast gigantycznych hal pełnych biurek pojawiły się małe, jednoosobowe pokoje pozbawione wszystkiego, co mogłoby rozpraszać.

Dell nie wpadł w drugą skrajność, nie zamienił biura w "hotel kapsułkowy". Odkrył coś, co większość firm ignorowała: ludzie naprawdę lubią współpracować, tylko nie wtedy, kiedy próbują jednocześnie skupić się na czymś innym. To właśnie wtedy pojawiła się koncepcja "aktywnych korytarzy". Pracownicy mieli swoje pokoje, ale cała przestrzeń między nimi - kuchnie, korytarze, miejsca do przejścia - była zaprojektowana tak, by zachęcać do przypadkowych spotkań. To tam rodziły się szybkie rozmowy, to tam ktoś wpadał na pomysł, to tam działy zaczynały ze sobą rozmawiać.

To było banalnie proste: skupienie potrzebuje prywatności, a współpraca nie potrzebuje open space’u - potrzebuje przestrzeni do przypadkowych spotkań. Tak powstał nowy model, hybryda pokoju i ulicy.

Dziś open space jest martwą ideą, która wciąż żyje. Firmy wciąż je budują, bo to definiuje nowoczesne biuro. Pracownicy wciąż tam siedzą, bo szefowie twierdzą, że tak musi być a naukowcy wciąż publikują badania pokazując, że to nie działa.

[pseudo]Luksus

I tak jak w biurach próbowano ratować sytuację tanimi protezami typu słuchawki wygłuszające, tak w internecie próbujemy ratować się subskrypcjami premium. Kupujemy je z nadzieją, że wreszcie odetną nas od chaosu, reklam, że dadzą ciszę i porządek choćby na chwilę. A tam kolejny paradoks: płacimy nie za treść, ale za to, żeby odfiltrować śmieci, które sami wielcy twórcy technologii nam podrzucili lub prowadzą i tak do treści które są reklamami lub śmieciami. Platforma wygląda jak giełda: jedni płacą za wyświetlanie reklam, drudzy za ich blokowanie subskrypcjami.

Spoko, dostaję niby "czystszy" YouTube, ale co z tego, skoro za brakiem banerów i tak kryje się 40 minut "eksperckiej wiedzy finansowej" nagranej przez Viki, lat 15, która dwa tygodnie temu odkryła słowo "dywidenda" i teraz tłumaczy światu, jak zostać milionerem. To jest chyba nowy gatunek człowieka - twórca 😂 Twórca wie wszystko, bo przeczytał trochę internetu i nagrał film, nie potrzeba mu wiedzy. Tworzenie nie "kiedy masz coś do powiedzenia", ale "kiedy musisz wrzucić, żeby algorytm o tobie nie zapomniał". Treść produkowana jak chleb tostowy: szybko, tanio i równo. W takim planie premium, dalej toniesz w śmiechach; pozbyłeś się tylko reklam a reszta śmieciowych treści została.

Zastanawiam się czasem: a gdyby tak odfiltrować wszystkie te śmieciowe filmy? Wyłączyć całą tę pseudoeksperckość, te przewodniki "jak żyć", te filmy o rozpakowywaniu wszystkiego, te poradniki o inwestowaniu nagrane przez ludzi, którzy sami inwestują tylko w mikrofon z aliexpress? Zostawić tylko treści naprawdę merytoryczne, przygotowane przez ludzi, którzy coś umieją? Ciekawe czy ktoś by wtedy to oglądał, jak przyzwyczailiśmy się do łatwych treści, które wchodzą jak chipsy. 

To obecne Premium to tylko złoty papierek na batoniku: ładny, błyszczący, bez syfu na palcach.. a w środku dalej ten sam cukier i absolutnie nic, co warto zapamiętać. W tym miejscu można zauważyć jednak coś ciekawego, bo w sumie płacąc za "bloker reklam premium" nie chodzi o dostęp do wartościowej treści, tylko o dostęp do spokoju.

Nowy luksus: idea z pogranicza utopii

Problem leży w tym, że Premium od lat jest zdefiniowane na opak. Płacisz - dostajesz mniej syfu, zero reklam, zero krzyczących miniaturek ale kontent ten sam: święta trójca internetu - ładne twarze, szybkie słowa, wątpliwe kompetencje.

A co by było, gdyby to odwrócić? Wyobrażam sobie platformę, w której Premium nie kupuje odbiorca - Premium musi "kupić" twórca. Nie kartą płatniczą, nie błyskiem portfela, tylko kompetencjami. Tak po prostu, jakby internet był miejscem, w którym "wiedzieć coś" nadal ma znaczenie, a nie jest tylko plugawej długości słowem kluczowym w SEO.

Twórca dostaje konto Premium dopiero po weryfikacji merytorycznym bilansem życia ;pokazać, że naprawdę robi to, o czym mówi. Ma publikacje, projekty, doświadczenia, które nie pochodzą z pięciu minut researchu na Wikipedii. Rzeczy, których się nie da sfabrykować. I kiedy to zrobi, dopiero wtedy dostaje konto Premium. Wreszcie słowo Premium znaczyłoby to, co miało znaczyć od początku: lepiej.
W takim Premium zostaje garstka ludzi, którzy wiedzą, co mówią i potrafią to udowodnić. Użytkownik w takim świecie nie ogląda przypadkowych porad finansowych nastolatki, która właśnie odkryła procent składany. Nie konsumuje codziennego chaosu opartego na tym, kto głośniej krzyczy. Zamiast tego dostaje spokój i informacje, które nie ranią mózgu.

I wtedy cały internet nie wygląda już jak open space pełen ludzi, którzy chcą cię szturchnąć w ramię.
Wygląda bardziej jak biblioteka, a reszta? Reszta hałasuje sobie tam, gdzie zawsze - w sekcji "dla każdego".

Cześć!


Jeśli moje wpisy przypadły Ci do gustu i chcesz wesprzeć rozwój bloga, możesz postawić mi wirtualną kawę (GGwallet czeka!). Oczywiście, to całkowicie dobrowolne - blog i tak zawsze będzie dostępny za darmo. Dzięki za każde wsparcie, nawet to w formie dobrej energii! ☕😊



 **Gwarantuję Ci niezmienność moich treści**

Hash artykułu:

ID transakcji: sprawdź OP_RETURN i porównaj jego hash

Komentarze

Popularne posty

Discord kontra Forum – dlaczego Twój mózg tęskni za phpBB

Cyfrowy minimalizm - mniej pingów, więcej spokoju

Not Your Keys? – Krypto, Prawo i Wielkie Nieporozumienie