Zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie potrzebuję tylu aplikacji, kont i powiadomień – to był pierwszy krok w stronę cyfrowego minimalizmu
Ten wpis uważam, za drugą część z cyklu cyfrowego minimalizmu i choć nie planowałem zostawać cyfrowym mnichem, to coś mnie i wokół mnie uwierało. Początek historii to chyba poczucie, że lekko się gubię i wszystko co się wokół mnie dzieje przypomina chaos. Na początku mały chaosik, później większy chaos. Może totalnego chaosu jeszcze nie doświadczyłem ale to dobrze, bo niedługo po tym natrafiłem na książkę "Cyfrowy Minimalizm". Jej przeczytanie zajęło mi jakieś 3 dni. Fajna, na czasie - nie podaję żadnego linka czy reflinka - jak chcesz to sobie ją znajdź gdzieś w księgarni.
Mój cyfrowy minimalizm krok po kroku
Nie od razu zacząłem się "odgracać". To nie była rewolucja, raczej proces - jak porządkowanie szafy, w której nie wiadomo, co się przez lata nagromadziło. I nie, ten wpis nie powstał po przeczytaniu jakiejś modnej książki w weekend i natychmiastowym zachwycie. Minęło półtora miesiąca odkąd zacząłem ten cyfrowy eksperyment. W tym czasie po kolei usuwałem aplikacje, wyciszałem powiadomienia, testowałem spokój. Nie był to detox inspirowany Newportem ani „wyzwanie 30 dni bez telefonu”, raczej zwykła zmiana rytmu - mniej pikania, więcej ciszy. I wiesz co? To działa. Bo cisza w telefonie to pierwszy dźwięk, który naprawdę usłyszysz – taka esencja cyfrowego minimalizmu w praktyce.
Wziąłem na celownik swój telefon. W sumie to dotyczyło tylko aplikacji na telefonie bo na komputerze i tak mam pustynię 😂. Miałem takie, z których korzystałem raz, może dwa. Jedna do skanowania kodów, druga do sprawdzania faz księżyca, trzecia do.. czegoś tam. Wszystkie wydawały się potrzebne w momencie instalacji. A potem… po prostu były. Zajmowały miejsce i szeptały: „zaktualizuj mnie”. Więc usunąłem je jako pierwsze.
LinkedIn, Messenger - cyfrowy przesyt
Potem przyszła kolej na większe ryby - LinkedIna. Miałem tam dziesiątki kontaktów, zbierane latami jak Pokemony. Kursy ukończone, certyfikaty zaliczone, profil dopieszczony jak życiorys kandydata do rządu. Ale po czasie zauważyłem, że nic z tego nie wynika. Zero rozmów, zero realnych współprac, tylko niekończący się festiwal autoprezentacji.
LinkedIn coraz mniej przypominał platformę zawodową, a coraz bardziej cyfrowy rynek próżności. Wszyscy coś tam lajkują, gratulują, komentują, wstawiają zdjęcia z konferencji. Co ciekawe, wszyscy tam są „wdzięczni za możliwość rozwoju” i „dumni z kolejnego wyzwania”. Czasem miałem wrażenie, że uczestniczę w jakiejś niekończącej się gali sukcesu, tylko bez cateringu. Wszyscy coś pisali, mówili o autentyczności, o pracy zespołowej, o wartościach. To było takie cyfrowe „poklepywanie się po plecach”.
A to jeszcze nic! W pewnym momencie LinkedIn wpadł na genialny pomysł: dodał gry! Serio. Puzle, klikacze, łamigłówki - „dla ludzi z analitycznym umysłem”. Niby edukacyjne, niby rozwijające, ale w praktyce wyglądało to jak desperacka próba zatrzymania znudzonych menedżerów. I wtedy mnie olśniło. Jeżeli platforma zawodowa zaczyna bawić się w gierki dla dorosłych, to znaczy, że coś poszło bardzo nie tak. Nie wiem, czy to oni mieli problem z zatrzymaniem użytkowników, czy ja z utrzymaniem cierpliwości – ale wiedziałem jedno: czas się pożegnać. Klik. Usuń konto.
I nagle, w dziwny sposób, poczułem się… profesjonalnie.
Następny był Messenger. Niby niewinny, ale to właśnie on wciągał mnie w spiralę mikrorozproszeń. Każde „ping!” oznaczało krótkie przerwanie, szybki rzut oka - "o mam powiadomienie!" - a potem pół godziny nie wiadomo gdzie. Odinstalowałem. Cisza. Spokój. I nagle okazało się, że większość rozmów i tak można ogarnąć zwykłym SMS-em - jak za starych, dobrych czasów. Zresztą zostawiłem sobie jeszcze WhatsAppa – ale tylko dlatego, że mam tam jedną grupę. Jedną. Taką, w której i tak połowa rozmów dotyczy pogody, a druga połowa – kiedy się spotkamy. Dlatego wiem, że i na niego też kiedyś przyjdzie pora. Na razie traktuję go jak relikt: niech jeszcze sobie pożyje, dopóki nie znajdę odwagi, by go wysłać tam, gdzie reszta cyfrowych śmieci – w niebyt.
Smartwatch też musiał przejść reedukację. Co chwilę przypominał mi, ile kalorii spaliłem, ile jeszcze muszę spalić, że czas wstać, że czas się napić wody, że osiągnąłem 72% celu i że jestem o 18% bardziej aktywny niż wczoraj. Czułem się jak pracownik miesiąca we własnym życiu. Powiadomienia wyłączyłem. Teraz zegarek znów jest tylko zegarkiem - pokazuje godzinę i nie wtrąca się w moje decyzje życiowe.
Facebook a właściwie aplikacji której nawet nie miałem. Wystarczyło, że byłem zalogowany w przeglądarce chrome i się nie wylogowałem. Nie to nie miejskie legendy, że te wszystkie historie o „reklamach po rozmowie” to zwykła paranoja internetowa. Od momentu zalogowania Facebook zapisuje ciasteczka i tagi śledzące na moim telefonie, które potem współpracowały z tysiącami innych stron. I voilà - byłem częścią jego ekosystemu.
Oczywiście dobrze o tym wiedziałem korzystając wcześniej z FB ale ileż można to akceptować. Dlatego sorry, odszedłem :) Wylogowałem się oraz usunąłem ciasteczka i inne dane zgromadzone przez FB. Można to zrobić z poziomu ustawień aplikacji gdy wejdziemy w ustawienia telefonu. Konta jeszcze nie usuwam ale jak przyjdzie potrzeba, to wejdę sobie na niego z komputera. Usunąłem też Instagrama - aplikację usunąłem ponad rok temu ale te wkurzające powiadomienia na e-mail, że ktoś coś do mnie napisał a po wejściu okazuje się, że ktoś mnie oznaczył.. Usunąłem konto - dało się to zrobić z poziomu Centrum Kont w Ustawieniach Facebooka.
Kulminacją całej tej operacji był Counter-Strike. Grałem w niego dość regularnie - średnio godzinka dziennie. Odpaliłem sobie Excela (zapisywałem w nim moje zakupy), policzyłem i wyszło mi, że po półtora roku „grania dla relaksu” zarobiłem na skórkach i skrzynkach całe… 300 zł. (Pomijam tutaj fakt, że kupiłem jakąś skórkę taniej a później pchnąłem z niezłym zyskiem) Sam widzę, że to nie był najlepszy zwrot z inwestycji czasu. Odinstalowałem.
Cisza, która coś mówi
I wiesz co? Nie stałem się nagle ascetą ani cyfrowym pustelnikiem. Po prostu odzyskałem trochę przestrzeni. Telefon przestał mnie wołać co pięć minut, a ja zacząłem sam decydować, kiedy po niego sięgnąć. To trochę jak w mieszkaniu - jak pozbędziesz się gratów, nagle okazuje się, że jest czym oddychać. Nie, nie namawiam nikogo do kasowania wszystkiego i żyć jak mnich gdzie wokół jest technologia. Ale może warto zadać sobie proste pytanie: czy to, co mam w telefonie, naprawdę coś wnosi, czy tylko wisi tam z przyzwyczajenia?
Nie będę udawać, że już osiągnąłem pełnię cyfrowego minimalizmu - jeszcze sporo przede mną. Od jakiegoś czasu coraz bardziej zwracam uwagę na to, jak spędzam czas w internecie. Po odinstalowaniu Counter-Strike'a i strzelania w piksele, mam go nagle znacznie więcej, np. na wymyślanie pomysłów na bloga albo, co bardziej zaskakujące, wcześniejsze kładzenie się spać. Choć przyznaję, z odruchem przeglądania "czegokolwiek" nadal walczę. Gdy zrezygnowałem z jednej rzeczy, mózg i tak szukał zastępstwa - O! tu jakiś kurs online. O! tam ciekawy wpis. Niby edukacyjnie, ale czuję, że czasem znów zaczynam rozpraszać się tym, co miało mi pomóc się skupić.
Więc to nie koniec. Raczej kolejny etap - testowanie siebie w świecie, który ciągle coś do mnie mówi.
I to właśnie najtrudniejsze: wybrać, czego słuchać, a co w końcu wyciszyć.
Cześć!
**Gwarantuję Ci niezmienność moich treści**
Hash artykułu:
ID transakcji: sprawdź OP_RETURN i porównaj jego hash


Komentarze
Prześlij komentarz